TYSIĄC SŁÓW O NICZYM. Felieton Barbary Popiel

TYSIĄC SŁÓW O NICZYM

W jednej z moich ulubionych serii książek, Kot, który… autorstwa Lilian Jackson Braun, główny bohater pisze felietony do miejscowej gazety. Wielokrotnie w jego zmaganiach z tym gatunkiem pojawia się hasło „felieton, czyli tysiąc słów o…”. Te „tysiąc słów” stanowi niejako cechę rozpoznawczą felietonu, jego podstawę formalną. W polskiej charakterystyce felietonu jako gatunku dziennikarskiego nie spotkałam się nigdy ze wskazaniem liczby słów, z których miałby się on składać; to po prostu „krótki tekst publicystyczny”. Krótki, czyli – długość wedle uznania, byle nie epopeja. Przyznam jednak, że anglosaskie „tysiąc słów” bardziej mi się podoba ze względu na większą konkretność i ukierunkowanie. Nie traktuję tej liczby jako wyznacznika felietonów w ogóle, natomiast jest ona dla mnie takim osobistym, wspomagającym zakreśleniem ram tekstu. Tysiąc słów to około trzech stron standardowego zapisu (Times 12, interlinia 1,5) w Wordzie. Trzy strony w Wordzie zajęłyby mniej więcej stronę w czasopiśmie, z pół strony w gazecie, parę ekranów na komputerze. W sam raz: tekst nie odstraszy swoją nadmierną długością, ale też nie zostawi czytelniczki z poczuciem „ledwo skubnęłam ciastko i już go nie ma”.

Gdy wiem, że muszę przygotować tekst na minimum tysiąc słów, łatwiej mi całość zaplanować i ogarnąć. Co ważniejsze, łatwiej mi się pilnować. Jestem gadułą; o ile więc dobicie do tysiąca słów nie stanowi problemu, o tyle nieprzekroczenie (nadmierne) tego tysiąca problemem już bywa. Licznik wyrazów w lewym dolnym rogu ekranu laptopa trzyma w ryzach. Pomijając pierwszy, wstępny tekst do „Bazgrolnika”, zawsze przekraczam tysiąc, ale udaje mi się zatrzymać mniej więcej w granicach tysiąca pięciuset, więc nie jest tak źle.

W Kocie, który… pojawiło się jeszcze jedno sformułowanie na temat felietonu: „tysiąc słów o czymś… albo o niczym”. Bohater czasem nie ma pomysłu na swoją rubrykę (zrozummy go –publikuje dwa razy w tygodniu!); sięga wówczas po pocztówki od czytelników, wymyśla mądrości, które mógłby powiedzieć jego kot syjamski, proponuje odbiorcom jakąś zabawę, jednym słowem – pisze o niczym. Wbrew pozorom pisanie o niczym jest większą sztuką i wymaga większych umiejętności niż pisanie o czymś. „O czymś” samo tworzy przynajmniej szkielet tekstu. „O niczym” wymaga zabawy w Salomona, który tym razem jednak naleje z próżnego.

Zastanawiam się czasem, o czym bym napisała, gdybym miała napisać o niczym. Zastanawiam się nad tym, ilekroć czytam któryś tom Kota. Zastanawiałam się nad tym w ostatnich dniach, gdy odchorowywałam szczepionkę, a moja umiejętność wymyślenia czegokolwiek konstruktywnego, sensownego i na temat osiągnęła poziom poniżej zera. Udało mi się nawet znaleźć kilka pomysłów na „o niczym”.

Mogłabym na przykład napisać o tym, jaką przyjemność daje przemeblowywanie… książek. Tak, poważnie! Przestawienie książek na inne półki jest ogromnie przyjemną i odprężającą czynnością. Czasem pozwala wymyślić nowy klucz, wedle którego się je porządkuje. Czasem pozwala przypomnieć sobie o jakimś tytule albo odkryć zapomniany. Czasem zachęca do przemyślenia zasadności trzymania jakiejś pozycji albo uzmysławia konieczność dokupienia innej. O przemeblowywaniu książek mogłabym napisać nie tysiąc, a tysiące słów.

Mogłabym napisać (ponad) tysiąc słów o tym, jak przyglądam się mojemu psu, gdy myje on sobie łapy (i nie tylko łapy). Widok Bosmana, który uważnie, w skupieniu i z wielką dokładnością liże najpierw jedną przednią łapę, potem drugą, następnie gryzie lekko którąś tylną, a potem i ją, i tę obok czyści, aż wreszcie z głębokim westchnieniem kładzie się z przednimi łapami schowanymi pod pyszczek – ten widok jest niesamowicie urzekający, odprężający, rozczulający i wręcz zmuszający do podziwiania. Sytuacja domowa bliska sercu każdego psiarza.

Mogłabym napisać tysiąc słów o szpilkach – moich ukochanych butach, im wyższych, tym lepszych. Umiałabym się długo rozwodzić nad kwestią wysokości i szerokości obcasów, grubości platformy pod palcami, koloru i wykroju buta, perypetiach szpilek na szczecińskich chodnikach, na wielkich gumowych wycieraczkach z dziurkami przed sklepami (albo, co gorsza, wycieraczkami metalowymi, na których można się nie tylko potknąć, jak w przypadku gumowych, lecz również złamać obcas) i na służbowych spotkaniach, podczas których ktoś z dobrego serca (albo z ukrytej zazdrości) próbuje Ci wytłumaczyć, dlaczego noszenie wysokich obcasów jest niedobre, niemądre i niezdrowe.

Albo tysiąc słów o oglądaniu horrorów. Bo co właściwie sprawia, że człowiek lubi oglądać horrory? (Mam na myśli te dobre, działające na widza atmosferą, a nie rozlewem krwi i machaniem teksańskimi piłami). Co mnie ciągnie do horrorów i co sprawia, że lubię je sobie fundować dla odprężenia, dla rozrywki albo na poprawę humoru? Co to o mnie mówi i na ile powinnam być tymi ciągotami zaniepokojona (ja albo osoby wokół mnie)?

Przeskoczmy na lżejszy temat: mogłabym napisać o grze na flecie. Jeśli ktoś pamięta z mitologii, flet odkryła Atena – bogini mądrości przecież – a następnie cisnęła go wściekle gdzieś na bok, bo zobaczyła, jaką podczas gry ma śmieszną (no dobrze, głupią) minę. W przeciwieństwie do Ateny nie oglądam swojej twarzy w czasie uczenia się kolejnych nut albo utworów. Nie gram zbyt dobrze. Ciągle mam problem z małym palcem prawej ręki, który odpowiada za „C” i lubi nieco zjeżdżać z przynależnego mu otworu, przez co wychodzi fałszywy dźwięk. Ale grać lubię, więc mogłabym się porozwodzić, jaka to przyjemność i czemu każdemu polecam kupienie w Biedronce zwykłego, plastikowego fletu w celu amatorskiej nauki gry.

Mogłabym też, na wzór bohatera Kota, który…, spisać mądrości, motta i bon moty, jakie wypowiedziałby (albo raczej wypowiada swoimi zachowaniami i reakcjami) mój pies. Byłby to zbiór pełen odniesień do pilnowania rzeczy spadających na ziemię („Zauważaj sposobność i korzystaj z niej, zwłaszcza gdy jest kawałkiem szynki pod stołem”), doceniania bliskości („Stopa, która leży na podłodze, warta jest psiego pyska. Dwie stopy warte są psiego grzbietu. Cztery stopy warte są całego psa”), krytykowania nieróbstwa („Ręka, która nie głaszcze, popełnia grzech bezczynności”) oraz zachwytu drobnymi urokami świata („Leżeć na środku góry piachu i pyłu, z łapami utytłanymi w błocie, pyskiem w stercie zeschłych liści i ogonem uderzającym w kałużę – oto szczęście mędrca!”). Mogłabym nawet taki zbiór wydać.

Na tysiąc słów zasługuje też jazda samochodem jako pasażer z przodu. Jesteś z przodu, jak kierowca – masz doskonały widok, wygodę i stały dostęp do radia. Ale siedzisz na fotelu obok, jako pasażer – nie musisz na nic uważać, możesz podziwiać widoki, słuchać muzyki, zamyślić się, a nawet zasnąć. Uwielbiam jeździć samochodem jako pasażer z przodu.

Wracając do tematów filmowych: umiałabym się długo produkować o jednym z moich ulubionych seriali, „Seksie w wielkim mieście”, i o tym, dlaczego lubię go oglądać (ćwiczenie angielskiego; poprawiacz humoru; kolekcja pięknych ciuchów; oderwanie od rzeczywistości dzięki nierealności problemów i spraw bohaterek; bajkowa historia o dziennikarce, która jednym felietonem na tydzień zarabia na czynsz, rachunki, codzienne wydatki, koszmarnie drogie buty i jeszcze jej zostaje na pety). Na „Seks w wielkim mieście” tysiąc słów to za mało.

Co powiecie na tysiąc słów o strzelaniu bąbelkami folii, którą się owija przedmioty przed wysłaniem? Wiem, że to temat wręcz śmieszny, ale przyznajcie się: ile z Was, tak jak ja, nie potrafi się oprzeć i gdy tylko dorwie folię bąbelkową, ściska palcami kolejne bąbelki, aż całość zostanie wystrzelana? No właśnie. Witajcie w klubie.

Albo o nawarstwiającej się stercie czasopism do przeczytania. Regularnie kupuję kilka – „Charaktery”, „Coaching”, czasem „Psychologię dziś”, „Ja My Oni” czy podobne. Regularnie staram się je czytać. I regularnie przybywa tych nieprzeczytanych. Zupełnie jakby rozmnażały się przez pączkowanie, na zasadzie: przeczytasz jedną, wyskakują dwie nieprzeczytane. Jedyne, co mi nie zalega, co nabywany sporadycznie „Cosmopolitan”, ale to dlatego, że tekstu tam jak na lekarstwo.

O lizaniu znaczków? Wiem, jeszcze głupsze niż folia bąbelkowa. Tylko że… lubiłam lizać znaczki – w tych zamierzchłych czasach dzieciństwa, gdy wysyłanie listów było na porządku dziennym. Kto kiedykolwiek musiał polizać znaczek, by go nakleić, zna ten specyficzny smak i być może rozumie, w czym rzecz. W gruncie rzeczy dobrze, że listy zostały teraz wyparte przez maile, od tego oblizywania znaczków dałoby się uzależnić…

Stanie w kolejkach – to zasługiwałoby na opisanie! Zwłaszcza kolejki u lekarza i na pocztę – dwie sytuacje, które podnoszą mi adrenalinę, zwiększają poziom agresji i są paskudnie awanturozapalne. Te podejrzliwe spojrzenia („Gdzie się pani pchasz?”), ta z góry zakładana zła wola („Pan tu nie stał!”), to przekonanie, że inni wcale się nie spieszą i nie mają niczego ważnego do załatwienia, po prostu przyszli z czystej złośliwości, bo wiedzieli, że Ty tu będziesz, więc postanowili Ci utrudnić życie, zmarnować czas i poszarpać nerwy… naprawdę, stanie w kolejkach nie ma sobie równych, jeśli chodzi o analizę odwiecznie obecnego w człowieku zła. Problem w tym, że gdybym miała napisać o staniu w kolejkach bez użycia niecenzuralnych wyrazów, moje tysiąc słów kurczyłoby się do jakich dziesięciu czy piętnastu – samych spójników. Więc może jednak nie.

Zamiast tego przyjemniejszy temat – huśtanie się na huśtawce (albo krześle hawajskim – takim leżaku do zawieszania na drzewie, tyle że w kształcie krzesła). Huśtanie się odpręża, bawi, sprawia, że przez chwilę znów czujemy się dziećmi. Fruniemy prosto w chmury, a potem z nich spadamy – i znów fruniemy – i znów spadamy – albo bujamy się lekko, delikatnie, na różne strony – a świat dookoła staje się niegroźny, nieinwazyjny, nieistotny, ograniczony jedynie do huśtawki i jej lotu.

Mogłabym też napisać o jedzeniu chipsów (słonych!) i popcornu. Niezdrowe to, wiem, słone (mniam!), szkodzi cerze, figurze i żołądkowi. Ale czasem człowiek po prostu musi zjeść coś koszmarnie niezdrowego, szkodliwego i tuczącego. Uwierzcie, musi. I ma do tego prawo. O tym, dlaczego czasem po prostu muszę mieć paczkę chipsów do oglądanego w domu horroru albo czytanych opowieści grozy czy kryminałów, a pudełko popcornu do horroru oglądanego w kinie – mogłabym pisać bardzo długo, wyczerpująco i przekonująco. A ponieważ im bardziej piszę o tym, że mogłabym o tym pisać, tym bardziej mam ochotę na chipsy i popcorn, lepiej skończmy ten temat.

Na zakończenie (nie dlatego, że brakuje mi innych pomysłów, ale przekroczyłam już półtora tysiąca słów) – mogłabym napisać kolejny tysiąc o urokach chorowania. Leżenie cały dzień w łóżku. Spanie do południa i od południa („Przecież jestem chora, muszę odpoczywać i się wygrzewać”). Nadrabianie czytelniczych zaległości. Wolne od wyrzutów sumienia powtarzanie ulubionych tytułów („Przecież jestem chora i nie mam siły na nic nowego, poważnego i wymagającego”). Bezkarne jedzenie słodyczy („Przecież jestem chora, muszę sobie podnieść poziom cukru, a kalorie i tak pójdą w doenergetyzowanie osłabionego organizmu”). Odcięcie się od komputera, komórki i Facebooka („Przecież jestem chora, nie mogę pracować, gapić się w ekran i katować się niebieskim światłem”) albo grzebanie w nich bez końca („Przecież jestem chora, mam prawo do odrobiny rozrywki”). Bezduszne wysługiwanie się bliskimi nawet w najprostszych czynnościach („Przecież jestem chora, nie mogę sama sobie zrobić herbaty, wziąć pudełka chusteczek z komody obok ani dźwigać ciężkiej książki z półki naprzeciwko!”). Ech, uroki chorowania, ile trzeba was cenić, ten tylko się dowie, kto wyzdrowiał.

Jest naprawdę dużo „niczego”, o którym mogłabym napisać tysiąc słów. Może kiedyś na któreś „nic” się skuszę. Co Wy na to?

Barbara Popiel. Doktor nauk humanistycznych, pracownik naukowy, edukator, redaktor i korektor, czasem tłumacz polsko-angielsko-niemiecki. Wielbicielka psów, herbat i wysokich obcasów, miłośniczka kryminałów, opowieści grozy i książek dla dzieci. Zainteresowania: tematy genderowe, rozwój osobisty, szeroko rozumiany lifestyle, języki obce, psychologia, blogosfera. Blogerka, która po kilku latach poszukiwań i zmianach adresu znalazła swoją przystań na „Dwóch ćwiartkach” (barbarapopiel.blogspot.com). Czasem nieopanowany Potwór Czekoladowy.

 

Zapraszamy za tydzień.

 

 

 

Skip to content